Robimy sobie przerwę, pot zalewa mi czoło, towarzysz mojej przygody otwiera kolejną puszkę browara a ja już w swojej wyobraźni kreuje marzenia o przyszłym cieplutkim prysznicu w domu i cieplutkiej pościeli. Jednak z wiekiem priorytety się zmieniają. Wystarczy doprowadzić się do skrajności, żeby czuć niesamowitą radość z małych rzeczy. Kiedy dochodzimy pod zejście ze szlaku, dołącza reszta mojej męskiej ekipy jako, że jestem jedyną żeńską rodzynką w tej wesołej drużynie. Pędzimy tempem mojej męskiej drużyny, aż w końcu docieramy pod ziejący otwór Jaskini Marmurowej. Kierownik naszej jaskiniowej przygody zaczyna poręczowanie a ja wciskając na siebie sztywny kombinezon, w którym wyglądam jakbym ruszała na podbój pola z opryskiem, czuję rosnącą adrenalinę. W końcu jurajskie jaskinie przy tych tatrzańskich molochach to nie przelewki. Po kilku ,,motywujących" do wiązania lepszych węzłów komentarzy naszego instruktora wejście zostaje zaporęczowane i po kolei zjeżdżamy do dołu. Faktycznie jaskinia Marmurowa wygląda jak marmurowa. 40 metrów pierwszego zjazdu robi wrażenie pięknymi wzorami rozlanymi po skale jaskini. Zaczynamy zwiedzanie tego skalnego, zimnego i pogrążonego w ciemności muzeum.
Zaczynamy zjazd do pierwszej studni i przepinanie, z liny na linę, po kolei, metr po metrze, z pełnym skupieniem, żeby nie zapomnieć o drugim asekuracyjnym punkcie, powtarzalność ruchów a w międzyczasie zerkanie ile metrów wisi się w tej ciemnej dziurze nad ziemią . Wciąż czasami czuję ten prąd strachu i adrenaliny przechodzący przez moje ciało. Ponoć strach jest potrzebny, żeby się nie zapomnieć, żeby mimo wszystko cały czas pamiętać o tym, że coś może pójść nie tak, że wypadki chodzą po ludziach. Małe kamienie lecą z pod stóp i trzeba o tym pamiętać, że taki mały rozpędzony kamień ma siłę śmiercionośnego melona rozgniatającego kaski i kości. Trzeba też pamiętać, że zawsze można tez zginąć pod jakąś lecącą wantą, albo pod zawaliskiem, albo zostać zalanym przez deszczowe wodospady…
W końcu docieramy na ostatni poziom zwiedzania i teraz przyszła pora, aby jak najszybciej wyskrobać się do góry po tych wszystkich linach . Mięśnie w rękach palą żywym ogniem. Przeklinam całą ta jaskinie i świat, ale że trafiło mi się wylądować w męskiej ekipie, zaciskam zęby i cisnę po linie. Byleby znowu wyjść na powietrze i zobaczyć światło, a potem jak już wrócę do domu, zmyć z siebie ten brud, zmęczenie, zjeść coś dobrego na pocieszenie i zawinąć się w burito w ciepłym łóżku.
W końcu wyłazimy na powierzchnię i jestem szczęśliwa, z tego świeżego powietrza, z otwartej przestrzeni, z widoków, z tego że mogę zdjąć mój sztywny kombinezon zakiszony w pocie. Jeszcze tylko trzeba zwinąć liny, załadować mandżur znowu na plecy, zejść w emeryckim tempie, żeby nie wylądować zębami na kamieniach pod ciężarem plecaka, ogarnąć sprzęt, ogarnąć siebie i iść wreszcie spać by następnego dnia znowu powtórzyć schemat i wyruszyć na podbój kolejnej jaskini.
Tak, jest coś uzależniającego w tym przekraczaniu swoich granic. Bo chociaż się kolejny raz mówi, że to już koniec, że to ostatni taki pomysł i więcej się tych swoich granic nie będzie przekraczać, że po jaką cholerę, na co i po co, to jakimś magicznym cudem znowu człowiek ubiera buty, staje przed kolejnym wyzwaniem i pokonując swoje bariery znowu zadaje sobie to samo pytanie „I po co mi to było ?''