W Krakowie i pewno poza nim działa jakieś nieszczęsny biurokratyczny twór pod nazwą wodna inspekcja zarządu bezpieczeństwa transportu coś tam coś tam (serio nazwy nie pamiętam,i nie udało mi się wygooglać, twór ten znam ze słyszenia bo kapitan floty zbójów się od nich ogania, obłaskawia, użera itp ).
Po ostatnich ulewach wczoraj jakiś trzeci dzień , gdy przestało padać czyli po 16 bawiłem się w wywiaderkowanie wody z byka wiślanego (Brzeginki) kapitan dołączył po pewnym czasie (i okazało się że priorytetem jest galar Boudicca będący teraz podstawą pływalności tych jednostek spiętych w formę katamaranu) . Tak czy inaczej pompa zasilana z dwóch akumulatorków i małego panela "słonecznego" (cudzysłów bo słońca coś mało ostatnio) pomogły nam w działaniach ...
Także kapitan wyjaśnił mi coś o czym wspominał gdy dzwoniłem do niego przed przyjazdem, że siostrzana (lecz brzydsza ;) jego słowa) jednostka Boudiki - Szwajcarka
http://www.tnz.most.org.pl/wisliska/en/news/49-wodowanie-i-flis-szwajcarki
i o ile dobrze kojarzę mocno leciwy "Wiktor" (klasa jednostki bat wiślany)
udało mi się znaleźć zdjęcia wyjęte z kontekstu, acz ciekawe bo z tegorocznego pływającego(bo pandemicznego) Lajkonika
zostały przez nadmienioną inspekcję pod groźbą klątw kar anatem i potępienia wygonione z przystani pod Salwatorem - przy czym urząd miał naprawdę wiele zarzutów do muzealników (przy czym kapitan jakoś też musiał zeznawać/świecić za kolegów oczami) --- właściwie nie rozumiem całej tej kołomyi ...
po 18:20 odłączyłem na moment bo miałem co wtorkową WAŻNĄ SPRAWĘ w okolicy krakowskiej (przy czym mówiłem że tym razem mogę zostać jeśli koniecznie trzeba , ale nie stało się tak )
po 20 wróciłem kapitan "Terror" wyjaśnił że muzealnicy zmuszeni do opuszczenia brzegu koło Salwatora przekroczyli jakimś cudem śluzę Dąbie na malutkim silniczku, którym dysponują i właściwie nie wie jakim cudem im się to udało (Lizak właściciel Wiktora to po prawdzie bardzo doświadczony wodniak, ale jednak było to jakieś niewyobrażalnie ryzykowne działanie, choć znając kapitana mógł odrobinę przesadzić) .
Tromfem jest, że cumowanie za Dąbiem nie jest wcale przy obecnym wysokim stanie Wisły bezpieczniejsze, tam po prostu macki inspektorów tracą swój zasięg i zainteresowanie.
My też musieliśmy jednak spływać, na szczęście udało się zebrać kilkuosobową załogę (dołączył kanonier Bartek, bosman Daghar, nieoczekiwanie, rok nie widziany kolega z treningów szermierki Paweł, Marina i jej kolega (imienia nie chcę przeinaczyć a nie pamiętam dokładnie) nie zdążyli do momentu odcumowania - złapali nas około godziny później, ale o tym dalej.
Tak czy inaczej pozbyliśmy się wielkiego DRZEWA, które dobiło do wyspy śmieci
zebranej przed dziobem, oraz z dużym wysiłkiem rzeczonej wyspy
(zbite drewno, trawa,butelki naprawdę nie są łatwym materiałem do przesunięcia, kiedy nurt dopycha je do dziobu, co gorsza przedmioty takie wpływające pod silnik stanowią tradycyjnie zagrożenie dla pracy tegoż).
Zmodyfikowaliśmy plan przycumowania przed śluzą Dąbie (który z tego co mówił kapitan był także karkołomny) jego znajomy Sebastian pozwolił nam dobić do pływających hoteli-wodoteli(?) pod hotelem Forum, właściwie więc musieliśmy przepłynąć spod kościoła na Skałce maleńki odcinek rzeki, prawie że wprost na drugą stronę ...
Odcumowawszy okazało się że nurt mocny nie pozwolił dokonać tego manewru wlokąc nas wbrew obrotom silnika pod pierwszy most na Kazimierzu - most Józefa Piłsudskiego, wykonaliśmy kilka obrotów wcześniej by pozbywać się pozostałych śmieci z dziobu, lub może obróceni też jakąś inercją.
Obserwacja zbliżających się przęseł mostu i (ja to tak odbierałem, leczy chyba nie tylko bo działonowy rzucił żartem o umiejętnościach pływackim i czy chcemy wkładać kapoki) ogół tego wydarzenia był najbardziej dramatyczną akcją odbieraną w tym momencie jaka przydarzyła mi się przy pływaniu rzecznym w ogóle, po chwili jednak przeszliśmy między przęsłami nawet z metrowym lub dwu zapasem miejsca.
Dalej jednak pozostawał problem gdzie i jak złapać się brzegu ( wydawało mi się że faktycznie dopłyniemy do śluzy Dąbie ) kilka metrów za kładką Bernatka - po stronie podgórza udało nam się z desantować kanoniera na brzeg , ja i Paweł próbowaliśmy łapać tenże bosakami, choć technika wbijania tegoż w trawę tym razem nie dała rezultatów (mój mi nawet wyrwało i został na nadbrzeżnym trawniku )
Bartek złapał szybkim węzłem cumę dookoła latarni co w tym krótkim momencie czasu było palącą koniecznością - na szczęście zdołał wykonać sprawny szybki węzeł - w podobnych miejscach co prawda są małe schodki do Wisły i po dwa żelazne pachołki w okrągłych otworach - pozostałość infrastruktury CK ! dalej przydatna (od podobnych odpłynęliśmy pod Skałką ) ale metalowe słupki w otworach wnękach w nabrzeżu wcale nie są łatwe do obwiązania (na pewno nie we wczorajszych warunkach ) po chwili jednak spełniły one swą funkcję ...
Po złapaniu oddechu zajęliśmy się sprzątaniem śmieci wystających z wody za rufą - koło silnika i tych kilka gałęzi i traw okazało się ( w mojej ocenie ) kilkumetrową podwodną wyspą wraz z konarami i niemal małymi drzewkami holującą nas niczym podwodny żagiel - jak sądzę była to główna przyczyna kiepskiej zwrotności i braku mocy Galaru w tamtym monecie - oczyszczenie i wyciągniecie tegoż dziadostwa wcale nie należało do łatwych ale w końcu udało się i okazało się że początkowo trzy osoby a potem wręcz jedna lub wcale są wstanie przeciągać okręty wzdłuż nabrzeża z powrotem w górę rzeki w stronę hotelu Forum , dołączyły też świeże siły w postaci Mariny i jej kolegi.
Koniecznych było jeszcze kilka mniejszych manewrów (ja jako rzeczny turysta nie bardzo co prawda wiedziałbym jak je zrobić, ale na szczęście doświadczenie i pomysłowość stałej załogi jak zwykle dało efekty ) - obejście przystanka tramwaju wodnego, przekroczenie ujścia rzeczki Wilgi ...
Co zabawne przed przekraczaniem Wilgi bosman trzeźwym oglądem zauważył brak opisywanego wcześniej trzy metrowego bosaka - po który pobiegłem z powrotem i na szczęście odnalazłem za kładką ( wcześniej byłem pewien że ktoś go podniósł i zabrał ) także gdy goniłem ich z 3 metrową tyczką na ramieniu nie byłem w ciemnościach pewien czy nie są przy Wildze słysząc jakieś głosy zrobiłem kilka kroków w dół co wywołało humorystyczne komentarze wędkarzy - "Hej patrz z dzidą przyszedł na ryby " - ale wskazali mi oczywisty kierunek gdy wytłumaczyłem kogo gonię
przycumowanie do woteli i wypakowanie sprzętu było już bardziej czasochłonne niż skomplikowane (co prawda ostatni schodzący kapitan i Paweł musieli obejść ich brzeg zewnętrzną stronę by zejść na ląd) ale nawet parkourem bym tego nie nazwał.
Powrót rowerem w mokrych butach i skarpetkach ( po dwóch około godzinach chodzenia trampkami bo brzeżnej trawie i kałużach) nie należał do sympatycznych jednak doświadczenia i przeżycia tego dnia były tego warte.
Także Boudika (historia wyboru jej imienia dla jednostki to inna ale jakże ciekawa historia ) wsparła nasze wysiłki w godny swej iceńskiej imienniczki sposób
także zdjęcia z chwili obecnej mogą dać pewien obraz co do stanu Wisły i woteli