Każdy powrót do Damaszku Europy jest na swój sposób sentymentalny. Nawet, gdy tak jak dziś, powód odwiedzin jest wygenerowany przez biurokratyczną machinę. Wysiadam więc z pociągu i od razu widzę znajome kąty. Gmach dworca, pomnik pierwszego transportu do KL Auschwitz, potem plac dworcowy i Planty Jakubowskiego. A, że wciąż mam zainstalowaną aplikację Tarnowskiego Roweru Miejskiego, to klik klik i już jestem na jednośladzie wjeżdżając z mozołem na wzgórze z "katedry szponem wskazującym". Rower odstawiam na Placu Kazimierza Wielkiego, na którym stoi pomnik litewskiego poety Adomasa Mickeviciusa. No i dalej pieszo. Wałowa, Kapitulna, zaułek za Katedrą, Rynek. Czasem Żydowska i przyległości. Ale nie dziś. Zwłaszcza, że biurokracja połknęła Słońce, które zaszło tam gdzie zwykle uciekają mieszkańcy Damaszku Europy.
Dziś na Żydowską nie poszedłem. Chłodno było, więc wolałem dłużej posiedzieć w Tramwaju sącząc ciepłą kawę przygotowaną przez didżeja Celownika, z którym ponad dekadę temu przez kilka tygodni siedziałem w piwnicy nagrywając pierwszą polską płytę folkrapową. To były czasy. A teraz już nie ma. Są inne. Choć nie w Damaszku Europy. Tarnów jest ciągle taki sam. Przybywa tylko powodów do marudzenia. Siedzimy więc i narzekamy na to czego od dekad nie da się zmienić. Taki los. A potem wybija 18.00 (kiedyś było lepiej, Tramwaj kursował do 21.00), ubieram kurtkę, żegnam się i idę po rower miejski na Plac Kazimierza Wielkiego. Klik, klik. I jadę. Z górki na pazurki. Dzięki prawom przyciągania w kilka minut jestem na dworcu. Do kasy zawsze kolejka. Zawsze. Potem czekanie na jakiegoś spóźnionego malarza, patrona pociągów TLK. I powrót do Krakowa.



























PS. W Tramwaju zostawiłem kartki herbertowe. Jeśli ktoś przypadkiem będzie w okolicy może zajrzeć i sobie zabrać (o ile się nie rozejdą do tego czasu).